Dr Jolanta Wadowska-Król, czyli śląska Erin Brockovich. O wielkiej lekarce, która leczyła ołowicę szopienickich dzieci

Jolanta Wadowska-Król, która rozpoznała i leczyła ołowicę, czyli zatrucie ołowiem, u dzieci mieszkających przy hucie ołowiu w katowickich Szopienicach w latach 70., zmarła 18 czerwca 2023. Słynna lekarka jest bohaterką też bohaterką powieści Magdaleny Majcher "Doktórka od familoków". Książka miała premierę 8 marca 2023 r., w Dzień Kobiet. Przypominamy wywiad, który przeprowadziliśmy wtedy z jej autorką.

Mural jolanta wadowska krol

Rozmowa z Magdaleną Majcher, autorką powieści "Doktórka z familoków"

Przeczytałam, przyznaję się, „Doktórkę od familoków” w jeden dzień.
Za krótka?

Mogłaby być dłuższa, ale czyta się ją szybko, bo jest potoczyście napisana. To jest komplement! Wydaje mi się gotowym scenariuszem na film i dziwię się, dlaczego żaden jeszcze nie powstał o Jolancie Wadowskiej-Król, którą wszyscy w Szopienicach nazywali "doktórką". Ciekawe, kto mógłby ją zagrać?
Ja widziałabym w tej roli Izę Kunę.

Jak w pani zakiełkował pomysł, żeby się zająć właśnie tą historią szopienicką?
Nie mogę dać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Pomysły pojawiają się pod wpływem jakiegoś impulsu. Czasem ten impuls jest rzeczywiście namacalny, czyli miejsce, człowiek, zasłyszana historia. Tu było tak, że ja znałam tę historię, dowiedziałam się o pani doktor przy okazji odsłonięcia muralu na ścianie kamienicy przy ul. Gliwickiej w Katowicach. I gdzieś tam cały czas ta historia we mnie była i pewnego dnia po prostu ni stąd, ni zowąd pomyślałam, że dobrze by było wydać książkę, powieść, która miałaby szansę trafić do szerszego grona odbiorców i która przyczyniłaby się do tego, że historia pani doktor i historia ołowicy stałaby się szerzej znana, nie tylko na Śląsku. Tutaj Jolanta Wadowska-Król to postać dość dobrze rozpoznawalna, zwłaszcza w Szopienicach. Ja chciałabym, żeby jak najwięcej osób w kraju dowiedziało się o pani doktor i o tym, czego dokonała.

Dlaczego?
Uważam, że dokonała rzeczy niezwykłych, a najbardziej niezwykłe w tej historii jest to, że pani doktor jest niesamowicie skromną osobą. I tak naprawdę ona uważa, że nie zrobiła nic wyjątkowego. Że, w sumie, ona po prostu pracowała. I nigdy nie oczekiwała nagród, wyróżnień. Po prostu wykonywała swoją pracę. Poza tym chciałam oddać pamięć tym dzieciom, tym osobom, które zapłaciły bardzo wysoką cenę tylko za to, że przyszło im żyć akurat w tym miejscu.

Co nie było żadną ich winą, prawda? Ani też winą rodziców.
Tak, co też dowodzi, że nie każdy jest kowalem własnego losu.

Magdalena Majcher, autorka powieści
Magdalena Majcher, autorka powieści "Doktórka z familoków"

Od pomysłu do realizacji pewnie jest długa droga. Od razu pani wiedziała, że to ma być powieść, nie reportaż?
Tak, bo ja jestem powieściopisarką. W tym się specjalizuję, tym się zajmuję. Poza tym reportaże mają trochę węższą grupę odbiorców. Powieść może trafić zarówno do doktora nauk, jak i do osoby ze średnim wykształceniem. Powieść to jest taki typ literatury, który jest bardzo uniwersalny. I też dlatego chciałam napisać to w formie powieści, żeby trafić pod strzechy.

Spotkała się pani z doktor Wadowską-Król w czasie pracy na tą książką?
Tak, kilkakrotnie się spotkałyśmy.

Czyli „Doktórka od familoków” jest oparta na tym, co ona opowiadała?
Tak, to było dla niej bardzo ważne, bym wiernie oddała tę historię. Zresztą pani doktor była też pierwszą czytelniczką powieści. Jak już ukończyłam książkę, wysłałam jej pierwszy maszynopis po to, żeby go sprawdziła i by miała okazję nanieść swoje poprawki, wyłapać nieścisłości, by powiedziała mi, co się ewentualnie nie zgadza, co trzeba zmienić, w jaki sposób. Więc nasza współpraca była dość ścisła.

Czy tylko ona była konsultantką?
Nie, bardzo pomogli mi ludzie związani z Muzeum Hutnictwa Cynku Walcownia w Szopienicach, szczególnie pan Janusz Stolorz, który, jak sam podkreśla, przepracował na hucie 44 lata i 4 miesiące. Nie w hucie ołowiu, a w hucie cynku, czyli w innym wydziale produkcyjnym Huty Metali Nieżelaznych w Szopienicach, bo huta w pewnym momencie zatrudniała ponad 5 tysięcy osób i miała 17 wydziałów produkcyjnych, więc to był wielki zakład. On mi opowiedział tę historię z punktu widzenia hutników.

Czyli ludzi, dla których huta była pracodawcą?
Tak, co jest ważne, bo pani doktor traktowała hutę jako swojego wroga.

Bo truła.
I to jest bezapelacyjnie stwierdzone, że huta właśnie była taką trucicielką, jak powtarza to pani doktor. Jednak w relacjach hutników to nie było takie jednoznaczne.

Nie było czarno-białe?
Tak, dlatego, że wiele rodzin, które mieszkały w Szopienicach, wiele rodzin, u których dzieci stwierdzono ołowicę, utrzymywało się z pracy w hucie. I to było dla nich podwójnie trudne położenie. Byli hutnicy podkreślają, że huta była zakładem bardzo opiekuńczym. No a że przy okazji truła? Taka była jej specyfika.

Wydaje mi się, po lekturze „Doktórki”, że pani starała się w tej książce hutę przedstawić nie tylko negatywnie, jako trucicielkę, ale podkreślić, że w tamtych czasach, w latach 70. XX wieku, nikt nie zdawał sobie sprawy, że ołów może szkodzić nie tylko tym, którzy pracowali w hucie ołowiu.
Mimo szacunku do tego zakładu, w którym przepracowali całe swoje życie, to pani doktor jest dla nich bardzo pozytywną postacią. Do tej pory mają ogromną wdzięczność za to, że się o nich upomniała, za to, że przyczyniła się do poprawy bytu szopienickich rodzin. I bardzo ciepło do tej pory ją wspominają. Nic nie jest czarno-białe w tej historii, dlatego ja celowo zaplanowałam dwie główne bohaterki książki - Jolantę, czyli panią doktor - i Helenę, matkę, żonę, której mąż Staszek pracuje w hucie ołowiu i której dzieci chorują. Ta postać jest fikcyjna, natomiast nie są fikcyjne jej losy. Ołowica jest o tyle wstydliwym tematem, że mało kto chce rozmawiać o niej i podać swoje prawdziwe nazwiska w książce.

Czyli trudno było znaleźć jakąś konkretną postać, której historię można by opisać?
Tak, ale losy Heleny są wzorowane na losach wielu szopienickich żon i matek, kobiet, gospodyń domowych. Np. historii dziecka sąsiadów, Kościelniaków.

Pacjenta zero?
Tak, Janusza Tkacza, ta opowieść jest wzorowana na historii pacjenta zero, którą mi opowiedziała pani doktor. Więc tutaj jest bardzo dużo prawdy, bardzo dużo faktów, ale powieść rządzi się swoimi prawami, więc trzeba mieć świadomość, że pojedyncze dialogi czy też przemyślenia są moją interpretacją.

Jolanta Wadowska-Król.
Jolanta Wadowska-Król.

Jak dziś pani doktor Wadowska-Król mówi o hucie?
Pani doktor do tej pory ma dużo żalu do huty, bo uważa, że te dzieci, które chorowały na ołowicę po prostu zostały na starcie pozbawione szans. Ich start w życie był mocno utrudniony. Ten żal nadal w niej jest i to nie jest też tak, że to minęło wraz z upływem lat, natomiast w pewnym momencie swojej działalności koordynowała przesiedlanie tych ludzi, decydowała które rodziny są najbardziej obciążone chorobą i w pierwszej kolejności potrzebują wyprowadzki z Szopienic.

Czyli miała konkretny wpływ na sytuację tych dzieci, nie tylko je zdiagnozowała, leczyła, ale też pomogła im i ich rodzinom wydostać się spod płotu szopienickiej huty.
Ołów wydali się z krwi i z moczu, natomiast uszkodzeń, które wywołał, nie tylko neurologicznych, nie da się naprawić. A uszkodzenia neurologiczne to jedno, ale to były też uszkodzenia struktur kostnych, nerek i innych organów, więc tych zmian nie da się cofnąć. Byli mieszkańcy Szopienic, ale i obecni, wciąż płacą ogromną cenę za to, że wychowywali się w cieniu wielkiej socjalistycznej huty. Pani doktor zawsze, do dziś, mówi o nich „moje dzieci”, nie „moi pacjenci”, mimo że to dziś ludzie 50-letni, i uważa, że ratowanie ich to był jej obowiązek, a nie bohaterstwo. Pani doktor jest niesamowitą postacią. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach jest mniej takich lekarzy, ale ona całą sobą walczyła o te dzieci, mimo że nie musiała. Ona uważa, że musiała. Wiele z tych dzieci przedwcześnie umarło, zresztą w Szopienicach nie dziwiły nikogo klepsydry z nazwiskami ludzi, którzy zmarli w wieku 30, 40 czy 50 lat. To, że akurat w Szopienicach funkcjonują od wielu lat szkoła specjalna i szpital psychiatryczny, to absolutnie nie jest przypadek. To wynika z tego, że tam przez wiele lat działała huta.

Doktórka miała wewnętrzny przymus działania, leczenia tych dzieci?
Tak, dokładnie. Ona uważa, że musiała, bo ona była lekarzem rejonowym tych dzieci, ona je znała doskonale, znała rodziny, matki, ojców, sytuację jaka jest w domu. Po prostu ona twierdzi, że taki był jej obowiązek i to jest w tej historii najbardziej niesamowite.

Rozmawiała pani z ludźmi, którzy w dzieciństwie byli zatruci ołowiem. Oni opowiadali pani o sobie, ale nie chcieli występować w książce pod swoimi imionami i nazwiskami?
Zgadza się. Tylko jedna rodzina, którą wymieniam w podziękowaniach, zgodziła się na to, żeby podać ich nazwisko. Jednak ten mężczyzna chorował już w latach 80., nie w 70., kiedy pani doktor prowadziła badania, bo należy podkreślić, że te badania, te partyzanckie badania, które prowadziła pani doktor, potem przejął sanepid, zostały zatrudnione laborantki, które chodziły do szkół i przedszkoli badać dzieci. Został zakupiony spektometrometr, który w czasie, kiedy pani doktor prowadziła te badania, był tylko jeden na całe województwo, w Sosnowcu. Jej badania były kontynuowane. Pani doktor już nie miała do nich wglądu, ale sanepid je ciągnął dalej. Nie było więc tak, że tylko w latach 70. dzieci z Szopienic chorowały. Ja dotarłam do rodziny, w której właśnie chłopiec chorował w latach 80. Jego siostra też. Ona miała na tyle wysokie stężenie ołowiu, że została wysłana na 2-3 miesiące do sanatorium. U niego stężenie ołowiu było podwyższone, natomiast nie na tyle, żeby kierować go na leczenie szpitalne, czy sanatoryjne. No i co? Dziewczynki nie było przez 2-3 miesiące. Wróciła do domu, dalej mieszkała przy hucie.

Jak potoczyły się losy tego chłopca chorującego na ołowicę?
Skończył szkołę zawodową. Przez wiele lat po ukończeniu szkoły nie miał pracy. Zbierał złom. Imał się dorywczych prac, z zaradnością życiową bywało różnie. Mieszka ze swoją mamą. A gdyby urodził się gdzie indziej, nie mieszkał w sąsiedztwie huty, to jego los mógłby potoczyć się inaczej, lepiej. I należy podkreślić, że on nie mieszkał przy samej hucie ołowiu, tylko wyżej, przy hucie cynku. To jest około 500 metrów w linii prostej od huty ołowiu, a mimo to chorował.

No właśnie. Dziś już wiemy, że okrąg oddziaływania huty na otoczenie na pewno nie jest tak mały jak 500 metrów.
Według zachodniego piśmiennictwa, do którego wtedy dotarła pani doktor, bezpieczną strefą jest 10 kilometrów.

To całe Szopienice.
Gdyby tylko. Ten okrąg dotarłby do centrum Katowic, nie mówiąc o sąsiednich Nikiszowcu, Janowie, części Sosnowca i Mysłowic. Życie nie powinno się toczyć w cieniu takich wielkich zakładów przemysłowych.

A przecież szopienicka huta nie była jedynym zakładem trucicielem, który funkcjonował na Śląsku i w Zagłębiu. W Wełnowcu, dzielnicy Katowic, w której mieszkałam jako dziecko, działała cynkownia. Moi rodzice wspominają, że czasami było aż żółto w okolicy od tego, co wydostawało się z jej kominów.
Ja akurat opisałam przypadek ołowicy, bo on jest, dzięki pani doktor, dzięki jej historii, najbardziej książkowy, że tak powiem. Natomiast cały Śląsk płaci ogromną cenę za rozwój przemysłu. I ten problem wcale dzisiaj nie jest już nieaktualny, ponieważ metale ciężkie się nie rozkładają. Jeżeli trafią do środowiska, to będą tam już zawsze. Mogą ulec rozproszeniu, mogą wniknąć głęboko w warstwy gleby. Ale nie znikną. Wydział Nauk o Zdrowiu Śląskiego Uniwersytetu Medycznego do tej pory prowadzi badania. Pobierają próbki gleb z różnych miejsc na Śląsku i podano mi kilka takich przykładów, gdzie na przykład na zrewitalizowanym terenie poprzemysłowym zbudowano plac zabaw. Pobrano próbki ziemi przy huśtawce.

Na Księżej Górze w Radzionkowie?
Tak. Okazało się, że w miejscu, gdzie bawią się dzieci, też w piaskownicy (a przecież mimo że dziś poziom higieny jest wyższy niż w latach 70. czy 80., to dzieci są ciągle dziećmi, nadal wkładają brudne palce do buzi) ciągle występują metale ciężkie w glebie. Przypadek ołowicy w Szopienicach jest najbardziej drastyczny i odkryty dzięki pani doktor, ale myślę, że takich ognisk, takich mordorów, jest sporo. Co ciekawe, najgorsza sytuacja, najwyższe stężenie ołowiu jest w trzech dzielnicach miast – w dwóch katowickich – Szopienicach i Załężu i w świętochłowickich Lipinach. Proszę zwrócić uwagę, że to są dzielnice najbardziej problematyczne, gdzie jest największy odsetek zachowań patologicznych, przemocy, alkoholizmu, bezrobocia, depopulacji. Zapytałam panią doktor, czy ona uważa, że współczesne Szopienice są takie, jakie są z powodu działalności huty. Nie wahała się nawet przez moment. Od razu odpowiedziała, oczywiście, że tak.

Wieloletniej działalności przemysłu ciężkiego nie da się łatwo wymazać?
Tak, proszę zwrócić uwagę, ile pokoleń wychowało się w cieniu huty. Huta ołowiu w Szopienicach działała od 1864 roku. Pani doktor badała dzieci w latach 70., w 1974 roku, 110 lat później. To nie jest tak, że huta działała, truła, tylko w latach 70. Tylko wcześniej nikt nie miał świadomości tego. A szkoła specjalna zawsze była w Szopienicach przepełniona.

No właśnie, to też jest ciekawe, dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na to. Ale w sumie w pani książce są relacje samych pracowników huty, którzy przyznają, że sami zdejmowali filtry, czy cokolwiek to było, z kominów.
Pani doktor mi pokazała ten filtr. To była taka cienka serwetka. Oni nie zdawali sobie sprawy, jak szkodliwe są wyziewy z huty. Zanim pani doktor odkryła ołowicę u dzieci, uważano, że to choroba wyłącznie zawodowa, że dotyka tych ludzi, którzy pracują przy piecach w hucie. A mur okalający zakład, no nie wiem, magicznie, oddziela środowisko zanieczyszczone od czystego. My dzisiaj mamy zupełnie inną wiedzę.

Możemy dziś oskarżać ludzi, którzy demontowali filtry z kominów, że truli swoje dzieci?
Nie, na pewno nie świadomie. Mówimy o czasach PRL-u. Były plany do wykonania i trzeba było je zrealizować. Huta w pewnym momencie była największym ośrodkiem produkcji kadmu na świecie. Dostarczała mnóstwo blach cynkowych chociażby do Związków Socjalistycznych Republik Radzieckich. Była potęgą. Tutaj zaopatrywano w wiele metali właściwie cały blok wschodni. I no musieli robić tak, żeby zarobić. A kiedy nie było cugu, jak mówili, musieli te filtry ściągać, żeby cug powrócił i huta mogła produkować.

O tym cugu mówi jeden z bohaterów powieści.
Dla mnie najbardziej wzruszającym momentem w książce jest ta scena, kiedy pani doktor chodzi po Szopienicach, po ludziach i informuje ich o swoich badaniach. W pewnym momencie rozmawia z jednym z ojców. Jest zdenerwowana, bo ona naprawdę była wtedy wściekła. Wielokrotnie podkreślała, że była wściekła na hutę, że tak truje te dzieci, że robi im taką krzywdę. I pani doktor pyta z taką złością, dlaczego to robią? Czy to prawda, że ściągają filtry? I nagle ten podpity mężczyzna, z którym rozmawia, nagle wydał jej się zadziwiająco trzeźwy i powiedział: „No bo doktórka nie wie, jak to jest, gdy się nie ma czego dla dzieci do garnka włożyć”. I to jest w tej historii najsmutniejsze. Dla mnie też taką tragiczną postacią jest Staszek, czyli mąż Heleny.

Dlaczego?
On pochodził z Szopienic, jego ojciec pracował w hucie, dziadek, i on sam. I w pewnym momencie dowiedział się, co huta robi jego dzieciom. A on był stamtąd i też musiał chorować. Zresztą jako pracownik huty był czasowo odsyłany na inny wydział, bo się okazywało, że stężenie ołowiu w moczu jest za wysokie. Staszek jest dla mnie postacią tragiczną, bo Szopienice to było jego miejsce na ziemi. On czuł, że gdzie indziej będzie odstawał. Właśnie przez to, jakie piętno odcisnął na nim ołów. On w jakiś sposób czuł się gorszy.

Huta Uthemanna w Szopienicach.
Huta Uthemanna w Szopienicach.

Domyślam się, że wyprowadzka z Szopienic i zamieszkanie na nowym osiedlu Tysiąclecia nie było dla niego komfortowe.
Niektórzy zostali przesiedleni na Tysiąclecie, niektórzy na osiedle Rybki, które wtedy się budowało.

Całkiem niedaleko huty, w sumie.
Tylko, że im dalej od huty, tym było lepiej. Widać było to chociażby po zieleni. W tej części Szopienic, gdzie dziś jest skwer Hilarego Krzysztofiaka i Basen Burowiec, a gdzie kiedyś była m.in. ulica Rzemieślnicza, było najgorzej, bo leżała najbliżej huty ołowiu i jej muru, tam były familoki, w których toczy się akcja mojej książki. W tym najbliższym sąsiedztwie huty nie było w ogóle zieleni. Kanarki zdychały po jednym dniu. Zwierzęta inne niż szczury nie przeżywały długo. Im dalej od huty, tym było bardziej zielono i zwierzęta domowe się utrzymywały w tych mieszkaniach.

Wyniki poziomu ołowiu u dzieci wychowujących się blisko huty były zatrważające, aż nie do uwierzenia. Wydawały się pomyłką.
Tak, dlatego wielokrotnie pani doktor mi powtarzała, że kiedy uzyskała te wyniki, to rozumiała, co miała na myśl prof. Hager-Małecka, która była kierownikiem oddziału w klinice pediatrycznej w Zabrzu. Ona była wojewódzką konsultantką do spraw pediatrii i sławą medyczną, nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce. I to do niej na oddział trafił pacjent zero. Prof. Hager-Małecką coś tknęło i zleciła oznaczenie ołowiu we krwi.

Ale to tylko dlatego chyba, że niedawno była w Szwajcarii na kongresie medycznym i tam usłyszała o przypadku ołowicy u jednego dziecka, więc to był pomyślny zbieg okoliczności?
Tak, bo te dzieci cały czas były kierowane do szpitala z powodu niedokrwistości, anemii. I w szpitalu ich stan się poprawiał, były wypuszczane ze szpitala z poprawą, wracały do swojego środowiska i znowu były chore. To było błędne koło. I właśnie kiedy pani prof. Hager-Małecka otrzymała wyniki poziomu ołowiu u pacjenta zero, to pomyślała, że to musi być pomyłka. To samo pomyślała pani doktor Wadowska-Król, kiedy przyszły pierwsze wyniki badań jej dzieci. A trzeba wiedzieć, że wtedy normy były inne, wyższe, a mimo tego dzieci miały ją sześciokrotnie przekroczoną. Obecnie nawet coraz więcej specjalistów skłania się ku temu, że żadna ilość ołowiu nie jest bezpieczna dla dziecka.

Czy pani doktor nadal ma żal z powodu przystopowania jej kariery naukowej, że nie dano jej obronić doktoratu na podstawie badań nad dziećmi z ołowicą?
Nie, absolutnie nie. Żal był bezpośrednio po tym, jak to się wydarzyło. Pani doktor to przeżyła i wycofała się troszkę. Robiła swoje, leczyła dalej dzieci, jak najlepiej potrafiła, ale kariera naukowa nie była dla niej najważniejsza. Dla niej pacjenci byli najważniejsi, bo to była jej misja, a te tytuły, które mogły stać się jej udziałem, te nagrody - nie ma poczucia, że coś straciła. Zresztą w ostatniej dekadzie została odpowiednio uhonorowana. W czasie pandemii otrzymała tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. No ale jak by pani ją zapytała, czy ona czuje, że to jej w jakiś sposób zrekompensowało tamten czas, to ona mówi, że nie wie, czy na to w ogóle zasłużyła.

Czyli ciągle skromna, jak przed laty.
Tak, ale jednocześnie dla mnie ona ma taki charakter buntownika. Dalej jest taka zadziorna, walcząca w słusznej sprawie, niesamowita postać. Ma już 83 lata, a energii nadal ma w sobie bardzo dużo.

Mało brakłoby, a jej historia zostałaby zapomniana.
Tak, dopiero w 2013 roku na Youtubie ukazał się film, który jej wnuczka nakręciła na szkolny konkurs pt. „Szukamy bohaterów”. Kilka miesięcy później pojawił się w „Gazecie Wyborczej” reportaż pt. „Ołowiane dzieci człapią jak bociany” i zaczęło być coraz głośniej o niej. Trzeba też mieć świadomość, że w Szopienicach nigdy o pani doktor i jej zasługach nie zapomniano. I w sumie kolejne odznaczenia, wspomniany mural, honoris causa – ja uważam, że to zrekompensowało jej tamte lata. Tak powinno być, że rzeczywiście ona zasługiwała na to uhonorowanie i cieszę się, że tak się stało, że jej historia nie zostanie zapomniana. Uważam, że powinno się jeszcze bardziej podkreślać jej zasługi. Ja widzę jej pomnik w Szopienicach.

Nam brakuje pozytywnych historii o sprawczych kobietach, pozytywnych historii o paniach, które swoimi działaniami zmieniały świat.
Tak, i dlatego napisałam „Doktórkę od familoków”, by pokazać, że uczymy się na lekcjach historii o faraonach, o wojnach punickich, szukamy autorytetów wśród jakichś arystokratów, wielkich uczonych, a gdzieś obok jest taki niesamowity człowiek. I chciałabym, żeby jak najwięcej osób poznało tę historię.

Czy ona, według pani, mogłaby się wydarzyć w innym miejscu w Polsce, przecież nie tylko na Śląsku były wielkie zakłady przemysłowe.
W związku z wykonywanym zawodem, w związku z tym, że opisuję historię z całej Polski, mam kontakt z ludźmi z ludnymi regionów, odwiedzam wiele miejsc, ale śmiem twierdzić, że nigdzie praca nie jest taką wartością, jak na Śląsku. Poza tym Śląsk był przez wiele lat bardzo konserwatywny. Już się to zmieniło, ale przez wieki takie wartości jak rodzina, Bóg, praca, były święte. I to też widać w tej książce. Starałam się, żeby wiernie opisać realia życia na Śląsku, no historia pani doktor to jedno, ale jak już wspomniałyśmy, jest jeszcze Helena. Na jej przykładzie chciałam pokazać, jak tu ludzie żyli, z jakimi borykali się problemami.

Helena to jest taka typowa śląska kobieta. Szeroka w biodrach.
Może trochę stereotypowo pojechałam, ale pozwoliłam sobie, by ona wyglądała jak taka typowa śląska baba. Kiedyś piękna dziewczyna, dzisiaj zniszczona kolejnymi porodami, ciężką pracą, bo należy mieć świadomość, że wżycie w takim familoku było bardzo trudne, nie było udogodnień. Podczas gdy na pobliskim chociażby Giszowcu stały już bloki z wielkiej płyty, w każdym mieszkaniu była łazienka, ogrzewanie, to w Szopienicach zupełnie inaczej to wyglądało. Toaleta była na zewnątrz, woda bieżąca była na półpiętrach. Nie było ogrzewania z sieci, tylko piece kaflowe na węgiel. Te familoki były zagrzybione, mimo że ich mieszkańcy dbali, by zawsze był porządek, gospodynie dbały, by w mieszkaniu było czysto. Jednak wilgoć powodowała, że cały czas wychodził grzyb na ścianach. W takim dwuizbowym mieszkaniu w familoku mieszkało czasem po 10 osób, bo to były wielodzietne rodziny. Więc niski standard życia też sprzyjał temu, że dzieci zatruwały się ołowiem.

Bo nie było gdzie umyć rąk, tak?
Tak, nie było też pralek. Pranie gotowano w ogromnych garach. Na rodzinę była jedna wanienka cynkowa. Fakt, że były jeszcze łaźnie w hucie, z których można było skorzystać. To było zupełnie inne życie niż teraz. Niski standard życia dodatkowo sprzyjał temu, że ołowica szerzyła się wśród tych dzieci. W Szopienicach nie było przecież tylko huty, która jak wspomniałam, miała 17 wydziałów produkcyjnych. Była też fabryka chemikaliów. Mieszkańcy wspominają, że smród był z niej niemiłosierny. Dzieci bawiące się w Szopienicach codziennie widziały tęczę. Z jednego komina wylatywał żółty dym, z drugiego pomarańczowy, z trzeciego niebieski. I gdy te dzieci pojechały do sanatorium, to nie mogły uwierzyć, że tam nie widać powietrza. Pracownicy dostawali mieszkania od huty pod jej płotem i cieszyli się, bo w tamtych czasach bardzo trudno było dostać mieszkanie. Były przydziały, na lokale czekało się wiele lat.

To pani wymyśliła określenie „śląska Erin Brockovich”?
Nie. Wymyśliła je moja przyjaciółka, pisarka ze Szczecina, Sylwia Trojanowska, bo kiedy jej opowiadałam, że pracuję nad historią Jolanty Wadowskiej-Król. Ona określiła panią doktor mianem „polskiej Erin Brockovich”, a ja przerobiłam na „śląską”.

Bardzo trafne określenie.
Tak. Nawiązanie do popkultury może przyczynić się do tego, że ta historia będzie bardziej znana niż jak będziemy mówić wyłącznie o „Matce Boskiej Szopienickiej” czy „doktórce od familoków”. A „Matka Boska Szopienicka” to tytuł spektaklu tanecznego, który wnuczka pani doktor, Agnieszka, wyreżyserowała, który będzie prezentowany 23 kwietnia w Miejskim Domu Kultury Szopienice.

Mieszka pani w Katowicach, ale nie pochodzi ze Śląska, tylko z Zagłębia. Jak się tutaj pani u znalazła i skąd pomysł, żeby się zająć śląską historią?
Bardzo dobrze się znalazłam (śmiech) i właśnie dlatego chciałam się nią zająć. Początkowo zastanawiałam się, czy powinnam, jako że jestem gorolicą. Natomiast stwierdziłam, że właśnie dlatego powinnam, ponieważ wychowałam się wśród krzywdzących stereotypów o Śląsku i Zagłębiu, tak w jedną, jak i w drugą stronę. Szanuję ludzi pracy. Szanuję to, jakie na Śląsku były wartości, mimo że absolutnie nie jestem osobą, która podziela te wartości. Podziwiam ludzi ze Śląska za pracowitość, za oddanie sprawie i absolutnie wśród znajomych z Katowic tych animozji nie odczuwam.

Nikt pani nie wyzywa od gorolic?
Ja mówię żartobliwie, że jestem ugłaskaną gorolicą. Ja się tu czuję bardzo dobrze, ale nigdy nie powiem, że jestem Ślązaczką, z szacunku dla rdzennych Ślązaków. Nigdy nie chciałabym się podpinać pod ich historię, zwyczaje. Mnie się bardzo podoba gwara śląska, język właściwie śląski, a nie gwara. Jakieś pojedyncze sformułowania znam, ale tylko tyle.

W książce jednak nie zdecydowała się pani, żeby przynajmniej mieszkańcy Szopienic mówili po śląsku. Przemyca pani tylko pojedyncze śląskie słowa.
Nie zdecydowałam się, bo chciałam, tak jak już mówiłam, żeby książka była czytana nie tylko na Śląsku, ale żeby była na tyle uniwersalna, by trafia w ręce czytelników w całej Polsce, aby przyczyniła się do popularyzacji tej postaci i tej historii.

Jolanta Wadowska-Król

Może Cię zainteresować:

Nie żyje Jolanta Wadowska-Król. Zdiagnozowała i leczyła ołowicę u dzieci z Szopienic

Autor: Patryk Osadnik

18/06/2023

Katowice Szopienice huta 2

Może Cię zainteresować:

Szopienicki Uthemann. Nasz mały śląski Czarnobyl. Huta, która jednocześnie karmiła i truła dzieci. Zdjęcia z drona

Autor: Katarzyna Pachelska

06/11/2023

Mona tusz mural katowice

Może Cię zainteresować:

Mona Tusz: "Kiedy zaczynałam malować w Katowicach, rzucali mi petardy pod nogi. Były też kwiaty od kierowcy"

Autor: Patryk Osadnik

24/03/2023

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon