Czy można wynająć mieszkanie seryjnego mordercy w Katowicach? Obok zabijał kobiety

Ulica Dąbrowskiego 14/9 w Katowicach. Piękny apartament, dla osób, które uwielbiają poddasze, wręcz idealna przestrzeń. Miejsce skrywa jednak makabryczną historię.

Window 4540033 1920

Bogdan Arnold, jeden z najbardziej znanych polskich morderców, mieszkał w Katowicach przy ul. Dąbrowskiego 14/9. W mieszkaniu zabijał i przechowywał poćwiartowane ciała swoich ofiar. Lokal, który można obecnie wynająć na krótki okres czasu ma dokładnie ten sam adres, jednak znajduje się tuż obok kwatery, w której działał „władca much”.

Kim był Bogdan Arnold?

Z zawodu był elektrykiem. Do Katowic przyjechał po trzecim rozwodzie (miał dwójkę dzieci, na które musiał płacić alimenty). Nie miał szczęścia w miłości – uważał, że jego żony wykorzystywały go materialnie i w ogóle nie darzyły go jakimkolwiek uczuciem. Małżeńskie doświadczenia miały stanowić motyw, jakim kierował się podczas morderstw.

To była jego wersja. Po latach eksmałżonki przyznały, że związki rozpadły się z powodu problemów z alkoholizmem mężczyzny i skłonności sadystycznych. Podczas procesu Arnold zeznał, że jedną z byłych żon otruł.

Sympatyczny człowiek

W Katowicach wiódł na pozór spokojne życie kawalera. Praca, dom, wieczorem wyjście do baru. Sąsiedzi traktowali go z delikatną sympatią. Krępy, serdeczny, nie to co okoliczni menele. Dostrzegano wprawdzie, że wraca do mieszkania w stanie upojenia i w towarzystwie prostytutek, ale przecież jako rozwodnik musiał odreagować nietrafiony ożenek.

Tymczasem kontakty z prostytutkami stały się jego wieczornym rytuałem. Poznawał je w barze „Kujawiak” i zabierał do siebie. Nie budził najmniejszego podejrzenia, więc kobiety się godziły. Nie wiedziały, co tak naprawdę je czeka.

Bo chciała pieniędzy za seks

Marię B. spotkał w październiku 1966 roku. Sama się dosiadła do Arnolda i poprosiła o poczęstowanie piwem. 30-letnia, szczupła brunetka, sposobem mówienia zdradzająca wschodnioeuropejskie pochodzenie. To z jej inicjatywy znaleźli się u niego w domu. Myślał, że po prostu spodobał się kobiecie i chce spędzić z nim noc. Maria zażądała jednak pieniędzy za seks, zaproponowała kwotę 500 zł. Arnold, mający w głowie swoje byłe partnerki, które non stop chciały od niego gotówki, wpadł w furię. Zaczął bić kobietę bez opamiętania, a kiedy w jego ręce wpadł młotek murarski nie był już w stanie się opanować. Tak zabił swoją pierwszą ofiarę.

Nie miał pojęcia co zrobić ze zwłokami. W obawie przed znalezieniem ich przez kogoś postronnego, zaczął ćwiartować ciało. Korpus najpierw schował pod tapczanem, a głowę wrzucił do garnka z wrzącą wodą.

Gdyby tylko milicja zareagowała

Kilkanaście dni po zabójstwie Marii doszło do zdarzenia, które mogło powstrzymać Arnolda na zawsze.

Ludmiła G. nie spodziewała się niczego złego przekraczając próg mieszkania przy ul. Dąbrowskiego, a cudem udało jej się ujść z życiem. Arnold związał ją i brutalnie zgwałcił, jednak kobieta nie wiadomo jak ogromnym wysiłkiem opuściła pomieszczenie mordercy. Natychmiast zgłosiła sprawę na milicję. Niestety natrafiła na bezmyślność mundurowych. Funkcjonariusze zlekceważyli jej zeznania i nie zrobili nic – wszak kto uwierzyłby prostytutce. Arnold pozostał bezkarny.

Kolejne ofiary

Kolejne trzy ofiary również były prostytutkami. Drugiej, zamordowanej w marcu 1967 roku nie zidentyfikowano do dziś. Wiadomo, że pili wspólnie wódkę w barze „Mazur” i kobieta zgodziła się pójść do mieszkania Arnolda. Miała zostać zabita, ponieważ zauważyła zwłoki pierwszej ofiary. Od tej pory Arnold morderstwo poprzedzał wielogodzinnymi męczarniami seksualnymi i fizycznymi. Kobiety były bite, torturowane i w końcu duszone.

W kwietniu i maju zamordował swoje ostatnie ofiary. Stefania N. oraz Helga S. były upośledzonymi prostytutkami. Z ulicy zaciągnięte do domu oprawcy, zgwałcone i zamordowane. Ciało Helgi nie zmieściło się już w wannie, więc położył je pod oknem. Głowy zagotowane w garnku.

Skąd ten smród?

Po zabójstwie czwartej kobiety Arnold zdał sobie sprawę, że coraz trudniej będzie mu składować ciała w mieszkaniu. Spuszczał w toalecie, rozmieszczał po szafkach, karmił nimi nawet okoliczne koty, próbował rozpuszczać chlorkiem. A w kamiennicy śmierdziało coraz bardziej i bardziej. Bywał tam już rzadziej, głównie po to, by wietrzyć mieszkanie. Fetor zaczął niepokoić mieszkańców budynku.

Robactwo wypełzało z mieszkania na klatkę schodową regularnie, spadało z rur kanalizacyjnych, wychodziło przez szczelinę w drzwiach wejściowych. Sąsiedzi wzywali administratorów budynku, jednak ci nie byli w stanie na to nic poradzić.

Smród wydobywający się z mieszkania Arnolda nie dawał pozostałym lokatorom normalnie funkcjonować. Czerwcowe upały tylko przyspieszały proces gnicia. Jeden z sąsiadów zauważył, że okno na poddaszu jest pokryte rojem much. Podejrzewano, że Arnoldowi, nie widzianemu od jakiegoś czasu w kamienicy, przydarzyło się coś strasznego.

Strażak, który na drabinie zajrzał przez okno do mieszkania zobaczył makabryczny widok. Gnijące ciała, zjadane przez muchy, larwy i inne robactwo, okropny fetor. To wtedy powstał przydomek „władca much”. Ludzkie zgliszcza walały się wszędzie.

Arnold zniknął. Milicja prowadziła poszukiwania, jednak po mordercy nie było żadnego śladu. Ku zdziwieniu wszystkich, po kilku dniach sam zgłosił się na komendę.

Kto by je zliczył?

Nie było w nim skruchy ani żalu. Właściwie to chętnie opowiadał o tym, jak mordował. Miał żal do kobiet Na pytanie ile zginęło z jego rąk, odparł beznamiętnie, że nie ma pojęcia czy było ich cztery, osiem czy szesnaście. Jeszcze na przesłuchaniach z irytacją w głosie opowiadał o problemach, jakie miał z ukryciem ciał, patroszeniem ich i likwidowaniem kilogramów mięsa.

Sąd skazał Bogdana Arnolda na karę śmierci. 16 grudnia 1968 roku wykonano wyrok. Przed śmiercią poprosił o papierosa i zdjęcie swojej matki. Chwilę przed straceniem zapłakał nad fotografią.

Subskrybuj 24kato.pl

google news icon